Na jednym ze zdjęć z dzieciństwa mały Jonasz stoi w płaszczyku z koca UNRR-y zapiętym na jeden guzik, z dosyć smutną miną.

Zawsze widziałem w Jonaszu tego malucha – smutnego i bezbronnego – mówi w książce "Jego portret. Opowieść o Jonaszu Kofcie" Andrzej Dudziński, serdeczny przyjaciel i świadek na ślubie.

Reklama

Znak rozpoznawczy rodziny Kofty - życie na walizkach

Jonasz Kofta a tak naprawdę Janusz Kafta przyszedł na świat w Mizoczu k. Dubna na Wołyniu. Rodzina zmieniła nazwisko w trakcie wojny. Powodem był fakt, że ojciec Kofty był Żydem, który wraz z żoną w 1939 roku uciekł przed Niemcami na Kresy.

Znakiem rozpoznawczym rodziny poety było ciągłe życie na walizkach. Po wojnie przeprowadzili się do Wrocławia, gdzie ojciec Kofty był współorganizatorem rozgłośni Polskiego Radia.

Kofta był bardzo specyficznym dzieckiem, wrażliwym. Kiedy miał cztery lata przybiegł z ogródka do matki z pytaniem: "Czy można zabić anioła?". Bliscy znajomi wspominając go twierdzili, że to właśnie dzieciństwo wpłynęło na jego barwną i bogatą osobowość oraz skomplikowaną psychikę.

Upija się do nieprzytomności, broni się swoim talentem

Gdy miał 6 lat, jego rodzice postanowili się rozstać. Matka chcąc rozwijać swoją karierę naukową wyprowadziła się z jego młodszym o trzy lata bratem Mirkiem do Berlina Wschodniego. Mały Jonasz razem z ojcem przeniósł się do Łodzi, potem do Katowic. Czuł się opuszczony, samotny, tęsknił za matką i bratem.

Swój nastoletni czas spędza w kolejnym mieście, czyli w Poznaniu. Uczy się w liceum plastycznym, mieszka ze swoją matką. Dojrzewa i ma ogromne powodzenie wśród dziewczyn. Dla szpanu mówi o sobie „Jonasz”. Chce być jak najszybciej dorosły. Pewności dodaje sobie pijąc alkohol. Zdarza się, że mocno z nim przesadza. Na obozie plenerowym w Orłowie, upija się tak, że nauczyciele znajdują go nieprzytomnego. Grozi mu wyrzucenie ze szkoły. Broni się swoim talentem. Jest tak świetnym malarzem, że Rada Pedagogiczna postanawia przymknąć oko na ten wybryk. Bywa, że Kofta nie wraca na noc do domu, pomieszkuje u swojej dziewczyny. Marzy o tym, że po maturze wyjedzie do Warszawy, bo chce „być z Warszawy”.

W 1961 rozpoczyna studia na wydziale ASP w stolicy. To właśnie wtedy ujawnia się jego talent literacki kabaretowy. Wraz z Adamem Kreczmarem i Janem Pietrzakiem tworzy w 1962 roku scenę piosenki w warszawskim klubie studenckim "Hybrydy". Wprowadza się do ojca, jego drugiej żony Aleksandry i jej syna Krzysztofa. Kobieta nie pała sympatią do Jonasza, który nie potrafi podporządkować się zasadom panującym w domu, coraz więcej pije, przeklina, ubiera się niechlujnie i ma niewyparzony język. Ojciec załatwia mu akademik i od tej pory jest jego "aniołem stróżem", który wyciąga go z kłopotów, spłaca jego długi i staje się podstawowym źródłem informacji o tym, co dzieje się z Jonaszem dla reszty rodziny.

Reklama

Dowód osobisty wyrobił, gdy miał 28 lat

Kofta zaczyna mieć coraz więcej zawodowych propozycji. Jest w stanie sam utrzymać się z kabaretu. Jeździ dużo po Polsce. W 1965 roku razem z kolegami, z którymi występuje zostaje zaproszony na występy do Związku Radzieckiego. I choć wykonują piosenki Jonasza, on sam zostaje w Warszawie. Powód? Nie ma dowodu osobistego. Ten wyrabia dopiero mając 28 lat.

Nie odczuwał potrzeby jego posiadania. Jak go meldowano w hotelach? Nie mam pojęcia – mówi jego żona Jaga Kofta.

Poznają się jesienią 1962 roku. On jest wciąż studentem ASP, ona studentką psychologii. Zapamiętuje go jako szczupłego, wąskiego w biodrach chłopaka z ogromnymi "niebieskimi oczyskami". Zanim na dobre się ze sobą zwiążą się ze sobą minie osiem lat. Kolejny raz spotykają się przypadkowo na schodach SPATiF-u. Oboje zapominają o znajomych, z którymi się umówili i spędzają ze sobą resztę popołudnia na długiej rozmowie.

Zawsze nam się dobrze ze sobą rozmawiało – do samego końca – wspomina Jaga Kofta.

Jonasz Kofta uwielbiał gości. Każdy, kto przychodził dostawał talerz zupy

Wspólne życie rozpoczynają w 1970 roku w wynajętym fińskim domku na tyłach warszawskiego parku Ujazdowskiego. Ich pierwsze wspólne gniazdko staje się miejscem ciągłych wizyt znajomych i przyjaciół. Każdy, kto przychodzi dostaje talerz z zupą i wychodzi następnego dnia o 6 rano. Jonasz uwielbiał gości, zarówno tych młodych, dla których był mistrzem, jak i tych starych, czyli przyjaciół. Jaga uwielbia zwierzęta, więc dom pełen jest też psów i kotów. Wspólnie chodzą na wyścigi konne, które są ich sposobem na odreagowanie stresu. W tym czasie Kofta narzuca sobie obcą do tej pory systematyczność, dużo pracuje. Głównie nocami. Z przyszłą żoną zawiera umowę, że jeśli coś, co napisał szczególnie mu się spodoba, może obudzić ją w środku nocy i jej to przeczytać. Rano, gdy wstają, przepytywał ją i sprawdzał, czy słuchała.

Wielu wpadek nie było. A nawet potrafiłam znaleźć różne niezręczności, dysonanse – mówi Jaga Kofta.

"Jaguśka. Możemy się chajtnąć! Mam dowód osobisty!"

Od momentu wspólnego zamieszkania orientuje się, jak wielkie są problemy Kofty z alkoholem. Z miesiąca na miesiąc zatracał się w tej cholernej wódce – wspominała. Zagroziła mu, że jeśli czegoś z tym nie zrobi wyprowadzi się. Jonasz podejmuje decyzję, że wszyje sobie esperal. Abstynentem jest przez kolejnych siedem lat, wtedy też powstają jego najlepsze wiersze i piosenki. Niebawem okazuje się, że Jaga jest w ciąży, którą traci po dwóch miesiącach. Zarówno ona, jak i Jonasz bardzo to przeżywają. Kofta bardzo chce dziecka. Coraz częściej zaczynają mówić o ślubie. Jaguśka. Możemy się chajtnąć! Mam dowód osobisty! – dzwoni z Łodzi.

Oświadcza się bez kwiatów, pierścionka, ale to on bardziej odczuwa potrzebę sformalizowania związku. Jaga zachodzi w drugą ciążę, która jest zagrożona. Przez sześć miesięcy leży w łóżku. Pobierają się 3 maja 1973 roku. My mamy wszystko w najlepszym gatunku, nawet żony – mówi Kofta do brata. Syn Piotr przychodzi na świat we wrześniu tego samego roku. Kofta pisuje dla największych: Hanny Banaszak, Zdzisławy Sośnickiej, Maryli Rodowicz, Czesława Niemena, Jerzego Połomskiego.

"Mówią podobno, że mam raka, a nie chodzę tyłem"

Kolejne załamanie przynosi rok 1981. Kofta jest rozczarowany sytuacją polityczną w kraju. Nie widzi powodów do śmiechu, do pisania satyry. Snuje się po mieście, pije, odwiedza po nocach znajomych, nie dba o zdrowie.

Czy ja mogę wejść i ogrzać stópki pod kołderką? – pyta, gdy dzwoni do ich drzwi. Jesienią 1982 roku niespełna miesiąc po śmierci ukochanego przyjaciela Adama Kreczmara, zaczyna chorować. Niewielki guzek za uchem okazuje się złośliwym. Lekarze diagnozują u niego raka ślinianek. Przechodzi operację. Mimo, że źle się czuje, jest wychudzony, stara się obracać wszystko w żart.

Mówią podobno, że mam raka, a nie chodzę tyłem – mówi o swojej chorobie.

Przez kolejne pół roku poddaje się teleradioterapii. Cierpi jeszcze bardziej, nie ma apetytu, żona musi wmuszać w niego jedzenie, ale wciąż pisze teksty. Gdy zaczyna czuć się lepiej, znowu znika z domu na całe dni. Najbliżsi nie mogą go znaleźć, zawala terminy, pijąc szuka alkoholu na mieście i odwiedza meliny. Mam nadzieję, że do śmierci wytrzymam – mówi pytany o swoje zdrowie.

Feralny dzień, czyli 4 luty 1988 roku

Tego feralnego dnia, czyli 4 lutego 1988 roku umawia się na wywiad w SPATiF-ie z dziennikarką Martą Sztokfisz. Jest już podpity i choć po terapii kobaltem ma przepalony przełyk i może jeść głównie zupy, papki i koktajle, postanawia, że zje w końcu to, na co ma od dawna ochotę. Świadkowie wypadku mówili, że była to golonka. Kofta krztusi się, traci przytomność, osuwa się na podłogę. Dziennikarka przestraszona wychodzi, pozostali goście SPATiF-u śmieją się, myślą, że to kolejny żart.

Dopiero, gdy ktoś zauważa, że Kofta zaczyna sinieć, podnosi się wrzawa. Trafia do szpitala na Banacha, ale i tak jest już za późno. Ma uszkodzony pień mózgu, lekarze mówią, że nawet jeśli się obudzi, będzie rośliną. W cud wierzy jedynie jego matka. Przyjeżdża do szpital z magnetofonem i nagraniami syna. Wierzy, że to one sprawią, że jej syn otworzy oczy, przemówi, że wszystko będzie tak, jak dawniej. Telefon z wiadomością o jego śmierci 19 kwietnia odbiera syn Piotr.

Bardzo przeżyłem śmierć Jonasza. Byłem czworonogi i nagle…zostały mi tylko dwie nogi… – mówi Stefan Friedmann, jeden z tych przyjaciół, którzy znali go najlepiej.