Zdzisław Beksiński, jeden z najwybitniejszych polskich artystów, malarzarchitekt, grafik i fotograf, zginął we własnym domu. W bloku na warszawskim osiedlu Służew nad Dolinką, do którego sam wpuścił swojego mordercę.

Zdzisław Beksiński wpuścił niespodziewanego gościa

Tragedia rozegrała się 21 lutego 2005 r. w późnych godzinach wieczornych. Kilka minut przed godz. 21.30 w mieszkaniu artysty zadzwonił domofon. Okazało się, że chciał się z nim zobaczyć Krzysztof K., z którym panowie znali się od lat. Mieszkający w Wołominie Krzysztof był tzw. złotą rączką i nieraz wykonywał drobne prace w mieszkaniu Beksińskiego. Znała się cała rodzina, bo żona Krzysztofa sprzątała, robiła pranie, a nieraz do domu artysty wpadały z nią jej dzieci, syn Robert i dwie córki.

Kiedy Zdzisław Beksiński otworzył drzwi, w drzwiach stanął syn Krzysztofa K., 19-letni Robert. Jak później zeznawał, przyjechał na ul. Sonaty, bo potrzebował pieniędzy na spłatę długu u lokalnych bandytów. Kiedy od jednego z nich pożyczył w dyskotece 200 zł i nie oddał długu, ten urósł do gigantycznej wówczas kwoty ponad 2 tys. zł. Bandyci pobili Roberta, zaczęli też grozić, że zrobią krzywdę jego siostrom. Zdesperowany mężczyzna zdecydował się poprosić Beksińskiego o 10 tys. zł pożyczki. Jak się okazało, od początku liczył się z tym, że Beksiński odmówi, więc mężczyzna zabrał ze sobą na spotkanie broń, starą harcerską finkę. Wspólnie z nim do domu artysty pojechał jego 16-letni kuzyn Łukasz K.

Reklama

Śmierć za parę groszy

Zdzisław Beksiński otworzył mężczyznom, ale pytał o ich ojca, którego znał. "Zagadała go sąsiadka z parteru, zaraz będzie" – miał skłamać Robert. Beksiński wpuścił chłopaka, który przyznał, że chce "pożyczyć" pieniądze. Malarz zadzwonił do jego ojca, Krzysztofa K., który jednak nie odbierał, bo nie usłyszał dzwonka telefonu. Kiedy oddzwonił, na automatycznej sekretarce nagrał się jego głos: "Panie Zdzisławie, dzwonił pan przed chwilą do mnie. Czy coś się stało? Nie mogę się do pana dodzwonić. Halo, panie Zdzisławie!". Potem wyznał: "Wcześniej nigdy się to nie zdarzało. Godzinę połączenia mam zapisaną w aparacie: 21.30. I 58 sekund".

To właśnie o tej godzinie, jak ustalili śledczy, Robert K. sięgnął po nóż. Wtedy też padł pierwszy cios. Jak ustalono w śledztwie, artysta otrzymał aż 19 ciosów, osiem w klatkę piersiową, dwa padły w sercu. Krew była dosłownie wszędzie. Robert wpuścił do mieszkania kuzyna, który dotąd był na klatce schodowej i razem wynieśli ciało Beksińskiego na balkon i starali się zatrzeć ślady zbrodni. Po powrocie do Wołomina Łukasz pożyczył Robertowi ubranie i przejął narzędzie zbrodni. Z miejsca zbrodni zabrali dwa aparaty fotograficzne i 100 płyt CD wartość ok. 3 tys. zł.

Zdzisław Beksiński zlecił własne zabójstwo?

Reklama

Po tej głośnej śmierci pojawiło się mnóstwo szalonych hipotez. Jedna z nich mówiła, że to sam malarz zlecił swoje zabójstwo. Trudno było bowiem o motyw. Mordercy nie ukradli przecież drogocennych obrazów ani pieniędzy.

"Mógł stać się ofiarą własnej twórczości. Myślę, że jego sztuka działała na chorych ludzi, schizofreników, nadwrażliwców. Może z kimś takim się zaprzyjaźnił? A może kogoś o to poprosił? Może zaplanował i zlecił własne zabójstwo? Wcale bym się nie zdziwił. To byłoby dopełnienie jego sztuki" — mówił malarz Edward Dwurnik w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".

Do morderstwa przyznał się Robert K. W zacieraniu śladów zbrodni miał mu pomagać Łukasz K. Ich zeznania były jednak mocno niespójne. Robert najpierw twierdził, że powiedział kuzynowi o swoich zamiarach, a za pomoc miał mu odpalić "działkę", potem stwierdziła, że zabrał kuzyna "dla towarzystwa". Z kolei Łukasz wyznawał przed sądem, że spotkali się przypadkowo, a do samochodu wsiadł, bo Robert zaproponował mu podwiezienie do swojej dziewczyny. Słowa Roberta: "Jadę kropnąć Beksińskiego" miał uznać za jedynie makabryczny żart.